Denis Johnson – „Syn Jezusa”

Jeśli można uzależniać się od książek, to te opowiadania są najlepszym towarem, z którym miałem ostatnio do czynienia.

Już sama oprawa graficzna jest jak pisanie Johnsona. Czarno-białe zdjęcie samochodu za rozwalającą się bramą. Niepokojące białe światło latarni. Złote liternictwo – jak małe świecące gwiazdki, które objawiają się w narkotykowym zwidzie. Gwiazdy? Płatki śniegu? A może sreberko na którym podgrzewany jest towar. Nagły przebłysk świadomości? Na odwrociu obwoluty, jakby po drugiej stronie tej samej monety, są chmury, pełen odlot i zapowiedź, że gdzieś tam jest jakaś inna przestrzeń, obietnica następnego dnia. O ile nie skończysz czytać książki przed świtem. Ale czemu się dziwić, jeśli za oprawę graficzną odpowiada Przemek Dębowski. Format też jest nietypowy. Książkę zmieścisz w kieszeni, jak paczkę papierosów, jak pudełko tabletek, lub portfel, w którym i tak nie masz kasy. Jak coś, co ci przypadkiem wypadnie przy płaceniu i mówisz do kumpla: a to taka fajna książka, może chcesz przeczytać?

Przedmieścia, które niczego nie obiecują, tylne siedzenia samochodów, bary i zapyziałe hotele na godziny. Jakby ciągle padał deszcz i było pochmurno. A główny bohater, którego poznajemy tylko jako „pojeba”, jeździ z kumplami samochodem w poszukiwaniu kolejnej działki, dropsów czy fuchy za którą mógłby się sczesać. Przygody nie są przygodami, jakkolwiek nie byłyby opisywane, a narkotyki daleko są od onirycznego obrazu dzieci kwiatów. Opowiadania? Powieść? Całość, która się łączy w specyficzną nielinearną historię drogi, która tak naprawdę prowadzi w głąb. Tak czy siak, niezły trip, po którym można zaliczyć zjazd, albo właśnie doświadczyć uniesienia i nirwany.

Język ulicy i poezja. Jak to napisał na obwolucie Jonathan Franzen: Bóg, w którego mógłbym uwierzyć, miałby jego głos i poczucie humoru. Bo poetyckość, choć nie stanowi głównej osi powieści, pojawia się tam jak prawda, którą czasem pijany wypowie niby to przypadkiem, niby nieświadomie. I jest to jedyna prawda dotycząca świata i nas samych, jedyna którą możemy dostać. Nagły przebłysk, złoty strzał frazy i znów mrok. Obraz świata, którym można się zachwycić, momenty i obrazy dla których warto żyć. I niekoniecznie trzeba się przedtem upalić. Opowieść o przyjaźni wystawionej na ulice. Możesz dostrzec w niej prawdziwość tylko wtedy, jeśli ktoś cię na tej ulicy nie zostawi. Albo ci ktoś pomoże, albo zastrzeli. Więc ciągle uciekasz.

Czego bym czasem nie dał za to, żebyśmy znów mogli usiąść w barze o dziewiątej rano, z dala od Boga, i wciskać sobie nawzajem kit.

Przypadek powieści formacyjnej, w której bohater dojrzewa, dorasta do bycia sobą, odkrywa własną tożsamość. Znajduje obraz świata, który go otacza. Widok, który nie zawsze można nazwać szczęściem.

Warto też wspomnieć o świetnym tłumaczeniu Szymona Żuchowskiego, który miał z pewnością trudne zadanie. Znalezienie języka na poziomie ulicy, ale też oddania melancholii i poetyckości niektórych fraz, nie mogło być prostym zadaniem. Szarża mogłaby okazać się śmiertelna, a zbyt delikatne podejście sprawiłoby, że te opowiadania mogłyby wydać się mdłe i nijakie. Doskonały balans i wyważenie. Niezrozumiałą dla mnie jednak decyzją jest przetłumaczenie tytułu, który w wielu innych zagranicznych tłumaczeniach został zachowany w oryginale. Zrzucam to jednak na kwestię wydawnictwa i marketingu. Jednakże należy się ukłon w stronę wydawcy za umieszczenie nazwiska tłumacza na okładce. Piękny gest, który powinien stać się normą.

Jeśli więc ktoś by mnie zapytał, choć nikt nie pyta, czy jest to książka, którą się zapomina? Zdecydowanie. Ale dzięki temu można, co jakiś czas do niej wracać. Wracać do całości, czy do zaznaczonych fragmentów. I wciąż odkrywać dla siebie coś nowego, mądrego, pięknego i poruszającego.

Jak ten moment, w którym bohater zostaje zatrudniony po to, żeby dotykać ludzi, aby nie czuli się samotni.